Świat na talerzu: lutego 2013

wtorek, 26 lutego 2013

WĘGRY: Pörkölt

Naszła mnie ochota na gulasz. Taki prawdziwy, gęsty, mocno paprykowy węgierski gulasz. Pogrzebałam w internecie i co się okazało... że oryginalny gulasz (przynajmniej pod ową nazwą na Węgrzech występujący) to w moim rozumowaniu zupa gulaszowa! O nie, co za rozczarowanie. Poczytałam jeszcze trochę i postawiłam na tradycyjną potrawkę wywodzącą się od owego gulaszu. Pörkölt, jawił się w mej wyobraźni jako aromatyczne, gęste danie, gdzie kawałki soczystego, kruchego mięsa toną w paprykowym sosie. Nie myliłam się!


Składniki:
  • 400 g mięsa wołowego, pokrojonego w dużą kostkę
  • średnia cebula
  • 2 czerwone papryki
  • pomidor
  • 2 łyżki oleju
  • pół łyżeczki mielonej papryki (najlepiej słodkiej, ale ja się nie mogłam oprzeć, żeby nie dodać trochę chili)
  • sól
UwagiPrzepis pochodzi ze strony www.budapeszt.infinity.waw.pl, ale proporcje zmniejszyłam o połowę. Danie jednak jest tak pyszne, że następnym razem chyba zrobię pełną porcję.



Cebulę szatkujemy i wrzucamy na rozgrzany olej, żeby się zeszkliła. Dodajemy mięso i obsmażamy przez parę minut (mogłam w sumie i dłużej podsmażać, choć i tak wyszło świetne). Papryki kroimy w kostkę i dorzucamy do garnuszka. Doprawiamy solą. Pomidor pokrojony również w kostkę się już niecierpliwi, więc zapraszamy go, żeby dołączył do imprezy wraz z towarzyszką mielona papryką. Wszystko ładnie mieszamy i zostawiamy na małym ogniu, żeby się podusiło. Ja zostawiłam na jakieś 2 godzinki od czasu do czasu mieszając.


Potrawka wyszła cudownie. Ciepły aromat słodkiej papryki potrafi rozchmurzyć nawet ponury, szary dzień. Mięso było delikatne i przesiąknięte dobrocią, którą podzieliły się czerwone warzywka. Maurycy zajadał się, aż uszy się trzęsły! A tu jeszcze mini langosze czekały w kolejce... ;)

wtorek, 19 lutego 2013

STANY ZJEDNOCZONE (Floryda): Key Lime Pie

Ten deser chodził już za mną od dłuższego czasu. Coś jest takiego w cytrusach, co przyciąga mnie ogromnie. Może to ich świeży, kwaskowy smak? Może lekki powiew egzotyki? A do tego limonki mają najcudowniejszy odcień zieleni, który zawsze wywołuje błogi uśmiech na mej twarzy. Nie tracąc więcej czasu, zrobiłam mały wywiad internetowy i ostatecznie postanowiłam skorzystać z przepisu ze strony Moje Wypieki. Na sam koniec dodałam jedynie bezową kołderkę, bo wyczytałam, że tak właśnie podawało się tradycyjne Key Lime Pie (poza tym nie wiedziałam co zrobić z białkami, a nie chciałam ich wyrzucać). 


Składniki:
  • 75 g ciasteczek Digestive
  • 30 g roztopionego masła
  • 2 jajka
  • pół puszki słodzonego mleka skondensowanego
  • trochę otartej skórki z limonki
  • 65 ml soku z limonki (wyszły mi 3 sztuki)
Odstępstwa: Składniki zostały tu podane przez nie w pomniejszonych ilościach o połowę. Wynika to z tego, że ciasto piekłam w mini foremeczce o średnicy 12 cm. Maurycy nie jest jakimś wielkim amatorem słodkości, a ja żeby nie mieć wielkich wyrzutów sumienia, że wszystko sama zjadłam zaopatrzyłam się kiedyś w taką właśnie foremeczkę. W sam raz na deser dla 2-3 osób i jak znalazł do eksperymentowania (ostatecznie jeśli ciasto nam się nie uda, mniej do wyrzucenia/zmarnowania) ;)



Ciasteczka drobno rozkruszamy i mieszamy z roztopionym masłem. Natłuszczoną formę wykładamy masą ciasteczkową, bardzo dokładnie dociskając do dnia i brzegów (pomogłam sobie w tym zadaniu łyżką). Podpiekamy przez około 10 minut w piekarniku rozgrzanym do 170 stopni. Lekko ostudzamy. 

W między czasie żółtka oddzielamy od białek i ubijamy je na puszystą masę. Białka mogę powędrować póki co do lodówki. Dodajemy do masy mleko skondensowane, sok z limonki i skórkę i miksujemy razem. Przelewamy całość do formy z ostudzonym ciasteczkowym spodem i ładujemy z powrotem do nagrzanego do 170 stopni piekarnika. Pozostawiłam tam ciacho na około 12 minut, ale zaznaczam, że jest to ciasto miniaturka. Powierzchnia limonkowego kremu się ładnie ścięła. 


Przed podaniem ubiłam białka z cukrem pudrem na sztywną bezę, ozdobiłam nią tartę i podpiekłam chwilę w piekarniku. Od razu przyznam się bez bicia, że ustawiłam chyba za wysoką temperaturę, bo powierzchnia bezy dość szybko się zrumieniła, jednak wewnątrz była jeszcze zbyt surowa. Następnym razem bardziej skręcę piekarnik i potrzymam ją dłużej w niższej temperaturze. Nie mniej jednak ciacho polecam! Zarówno ja, Maurycy i teściu byliśmy zachwyceniu smakiem i musieliśmy walczyć o ostatni kawałek. Idealne zrównoważenie słodkości i kwaskowego, orzeźwiającego smaku, kruchości spodu i aksamitnego, kremowego kremu. Już wyobrażam sobie jakie pyszne musi być latem!


piątek, 15 lutego 2013

FRANCJA: Zupa cebulowa

Choć nie mamy zwyczaju obchodzenia Walentynek, postanowiłam wczoraj przygotować na obiad coś specjalnie dla Maurycego. Zupa cebulowa jest jedną z jego ulubionych, mi natomiast smakuje tylko jeśli sama ją ugotuję. Musi być dobrze przyprawiona, inaczej wydaje mi się jakaś taka za słodka, wręcz mdła. Uwielbiam jednak ciągnący się, roztopiony żółty ser, który spoczywa sobie na dnie miseczki. I nieodzowna bagietka!


Składniki:
  • 4-5 dużych cebul
  • ząbek czosnku
  • litr bulionu (użyłam warzywnego)
  • listek laurowy
  • tymianek
  • pieprz
  • sól
  • olej/oliwa
Odstępstwa: A jakżeby inaczej, coś musiałam zmienić. Tymianku w naszym Kurniku jeszcze nikt nigdy nie uświadczył, więc pozwoliłam sobie zastąpić go wyhodowanym na balkonie, własnoręcznie zebranym i wysuszonym nad kuchennym stałem oregano. A co mi tam!


Cebule i czosnek obieramy, siekamy i podsmażamy na oleju/oliwie, aż się ładnie zrumieni. Ale tak solidnie zrumieni i nabierze słodkości. Dodajemy bulion (lub do bulionu, zależy gdzie cebulkę smażyliśmy...), liść laurowy, zioło i gotujemy na niewielkim ogniu przez pół godziny. Doprawiamy do smaku solą i pieprzem.


Różne wersje słyszałam, żeby grzankę/ bagietkę z serem położyć na dnie miseczki i zalać zupą, lub żeby zupę serem posypać... Tak czy owak zawsze mi ten ser jakoś na dno opada i wyławiamy jego ciągnące się nitki na łyżce wraz z zupą. Bagietki nie zatapiam, bo mi taka po prostu nie smakuje, a jedynie maczamy ją w zupie. Mmmmm... Bon appétit!

środa, 13 lutego 2013

PORTUGALIA: Rabanadas, czyli grzanki cynamonowe

Naszła mnie dziś rano chęć na słodkie tosty. W internecie znalazłam sporo przepisów na Rabanadas, cynamonowe grzanki serwowane w Portugalii głównie na bożonarodzeniowe śniadania lub jako deser. Choć przepisy różniły się między sobą nieco w sposobie przyrządzenia, same składniki pozostały bez zmian. Niektóre wersje były jedynie bogatsze o gałkę muszkatołową, ekstrakt z wanilii i skórkę z cytryny. Jako że z rana jestem raczej leniwa, wybrałam wersję podstawową, minimalistyczną. 


Składniki:
  • bagietka
  • 1 jajko
  • szklanka mleka
  • 2 łyżeczki cynamonu
  • 4 łyżeczki cukru
Odstępstwa: Być może popełniłam jakiś karygodny błąd, ale nie miałam już bagietki i wykorzystałam zwykły chleb pszenny. Obiecuję, że następnym razem zrobię z bagietką i w wersji bogatszej/pracowitszej. A wtedy zrobię update i dam Wam znać, jak dużą różnicę to robi.


Jajko roztrzepujemy i mieszamy z mlekiem. Można dodać do nich trochę cynamonu i cukru (mniam!). Kromki naszego pieczywa maczamy w mieszaninie i smażymy na rozgrzanej oliwie, aż się pięknie zrumienią. Cynamon i cukier mieszamy razem i hojnie posypujemy nimi gotowe grzanki. Pyszności!


Super słodkie i aromatyczne grzanki bardzo przypominały mi francuskie tosty, które mama robiła nam czasem w dzieciństwie, żeby pozbyć się sczerstwiałego chleba ;) Miękkie w środku, chrupiące z brzegu... do dziś je uwielbiam (zwłaszcza jak zostaje mi chleb z poprzednich dni). Wersja mocno cynamonowa jeszcze na pewno nie raz zagości na moim śniadaniowym stole!

INDIE: Smażona ryba z curry i kolendrą

Lubicie ryby? Ja uwielbiam! Niestety Maurycy nie bardzo. Postanowiłam wykorzystać ten projekt i obecność kota-semiwegetarianina, który woli łososia niż steka, żeby przemycić trochę ryb do naszego menu. Wybór padł na kuchnię indyjską, bo ta niemal zawsze zachwyca mojego marudę i nagle nawet ryba staje się zjadliwa. Przepis okazał się jeszcze szybszy i łatwiejszy niż chiński rostbef z paksoi, więc jeśli macie mało czasu- danie jak znalazł! Niestety w związku z tym, zdjęć mam jeszcze mniej :(

Kmin rzymski i mięta... aromatyczna mieszanka

Składniki:
  • 2 łyżki ghee lub oleju
  • 2 filety z białej ryby (ja wybrałam tilapię)
  • średniej wielkości cebula, posiekana
  • łyżeczka drobno posiekanego czosnku (poszłam na łatwiznę i użyłam wyciskacza)
  • łyżeczka mielonej kolendry
  • 2 łyżeczki mielonego kminu
  • pół łyżeczki kurkumy
  • pół łyżeczki płatków chili
  • łyżka przecieru pomidorowego
  • 140 ml wody
Choć w przepisie nie ma mowy o mięcie, ja pozwoliłam sobie posiekać dwie gałązki i wykorzystać do przybrania. Głównie dlatego, że skończyła mi się świeża kolendra, ale efekt też był super.


Ani się obejrzycie, a obiad będzie gotowy! Do dzieła: podgrzewamy tłuszcz w głębokiej patelni i obsmażamy rybę, po minucie z obu stron. Następnie ryba wędruje na talerzyk. Rumienimy na złocisty kolor cebulkę i czosnek. Dodajemy przyprawy i smażymy przez... 30 sekund mieszając (i znowu to liczenie... czy ja się za bardzo przejmuję? Na pewno nie, spalone przyprawy nie są dobre). Do naszego aromatycznego miksu dodajemy przecier pomidorowy i wodę. Mieszamy około 2 minut i zapraszamy z powrotem rybkę na patelnię. Obracamy, żeby oblepiła się całą tą dobrocią i dajemy jej 1-2 minuty. Podajemy natychmiast, najlepiej z ryżem :)

I co? Mauryc nie marudził, kot nie wybrzydzał, a ja dostałam swoją rybkę. Wszyscy zadowolenie i brzuszki nasycone.

INDIE: Samosy

Och jakże ja uwielbiam samosy. Zdecydowanie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Maurycy ową miłość podziela, więc zamawiamy je zawsze, gdy trafimy do indyjskiej restauracji. Robiłam je już parę razy sama, ale jako że nie lubię babrać się ze smażeniem w głębokim oleju, to zawsze kombinowałam jak się da i wyszukiwałam wersje z piekarnika. Choć typowe samosy robi się z ciasta filo, znalazłam w mojej magicznej książce kucharskiej przepis na owe pierożki w... cieście francuskim. Pomyślałam, że to ciekawa alternatywa dla tych, którym nie chce się bawić z wyrabianiem ciasta samemu i którzy nie mają gdzie ciasta filo kupić. 


Składniki:
  • 2 średniej wielkości ziemniaki pokrojone w kostkę
  • 80 g zielonego groszku (świeżego lub mrożonego)
  • 2 łyżki świeżej kolendry, posiekanej
  • łyżka sosu sojowego
  • łyżeczka mielonego kuminu rzymskiego
  • łyżeczka chili
  • pół łyżeczki drobno posiekanej papryczki chili
  • 1/4 łyżeczki cynamonu
  • 2 łyżki soku z cytryny
  • plastry ciasta francuskiego
Odstępstw tym razem nie ma, bo uważam, że ciasto francuskie już wystarczająco odbiega od oryginału. Udało mi się kupić ciasto w postaci kwadracików, ale jeśli macie je w rolce (takie z Polski pamiętam), to wytnijcie okręgi o średnicy 10 cm (tak zaleca przepis, ale ja chciałam mieć piramidki). 




Ziemniaczki gotujemy, studzimy i lekko rozgniatamy widelcem. Mieszamy w misce z groszkiem, kolendrą i wszystkimi przyprawami-dodatkami :) Mniaaam... od razu zaczyna się rozchodzić pyszny zapach. Ok, najłatwiejsza część za nami. Nadzienie nakładamy na środek przygotowanego ciasta i sklejamy w ładnego pierożka. Dobrze zabezpieczcie brzegi (np. widelcem). Hmm... to też wcale nie było takie trudne. No dobra, idziemy dalej. W garnku rozgrzewamy olej do smażenia (wg przepisu głębokość na 2 cm wystarczy... ja się znowu zapędziłam nieco). Delikatnie, z precyzją sapera umieszczam pierożka w oleju. Hmm, nie pryska, ładnie skwierczy. Dajemy drugiego. Po 1-2 minutach obracamy je na drugą stronę. Ależ są piękne! Takie złociście rumiane :)


Radośnie unoszą się na powierzchni oleju. Gdy kolejne samosy smażą się parami, na prędce przygotowuję do nich sos:
  • 140 ml jogurtu
  • 140 ml maślanki
  • mały duży pęczek świeżej mięty (15g)
  • pół łyżeczki mielonego kuminu
Miętę drobno siekamy i wszystkie składniki razem mieszamy. Et voila! Gotowe :) Teraz możemy podać nasze aromatyczne samosy polane/maczane w sosie jogurtowo-miętowym.


Jakież to było dobre! Nawet Hank się nimi zainteresował... jak Boga kocham, chyba nam się jakiś kot semi-wegetarianin trafił. Na przyszłość mogłabym zrobić je ciut mniejsze lub bardziej wypchane farszem. Oho... Maurycy słysząc o czym właśnie piszę już zawodzi: "A możemy je dzisiaj też mieć?..."

CHINY: Rostbef z paksoi

Celebracji Chińskiego Nowego Roku w naszym Kurniku ciąg dalszy. Po smacznej zupce syczuańskiej, przyszła kolej na drugie danie. Przyznam, że była to chyba jedna z najszybszych potraw jakie kiedykolwiek przygotowałam. Mając przygotowane składniki, samo smażenie zajęło nie więcej niż 10 minut! :) Tak szybko, że nie miałam nawet czasu zdjęć robić. 

Paksoi lub jak kto woli bok choy
Składniki:
  • 600 g paksoi
  • 2 łyżki oleju (ja użyłam wok oil, ale tylko dlatego, że uwielbiam)
  • 2 ząbki czosnku
  • 250 g rostbefu pokrojonego w cienkie paski
  • 2 łyżki sosu sojowego
  • łyżka słodkiego sherry
  • 2 łyżki posiekanej, świeżej bazylii
  • 2 łyżeczki oleju sezamowego

Odstępstwa: a jakżeby, znowu coś zmieniłam. Zieleniny trochę mniej mi się kupiło, więc i trochę mniej było. Następnie zamiast sherry dałam... mirin. Wiem, wiem, jakoś tak dziwnie, ale gdzieś kiedyś wyczytałam, że mirin w ostateczności można słodkim sherry zastąpić, więc pomyślałam, czemu by nie i w drugą stronę?! No nie chciało mi się po prostu do monopolowego biec. 


Zieleninkę myjemy, osuszamy i kroimy w paski. Olej rozgrzewamy w woku, tudzież w głębokiej patelni (ja do dziś się woka nie dorobiłam... miał być w prezencie na święta, a dostałam kolejną patelnię... echh, człowieczyno, chcesz coś dostać jak należy to kup se sam). Czosnek szybciutko podsmażamy przez 30 sekund (tak się zestresowałam, że sobie w głowie aż liczyłam sekundy). Dodajemy mięsko i mieszając smażymy 3 minutki na dużym ogniu. Następnie eksmitujemy mięsiwo na talerzy i na patelni ląduje paksoi. Nie na długo, bo też jedynie 30 sekund (i znowu to liczenie...), po czym wrzucamy z powrotem mięso, dodajemy sos sojowy, sherry (lub mój mirin...ekhmmm...) i mieszamy. Kiedy wszystkie składniki są ciepłe doprawiamy olejem sezamowym i bazylią, a następnie podajemy natychmiast! 

Ja podałam z gotowanym białym ryżem, coby nasze przepastne żołądki dobrze zapchać. Pyszności. 

CHINY: Zupa syczuańska

Ostatnio witaliśmy Chiński Nowy Rok. W związku z tym pomyślałam, że jest to idealna okazja, żeby ugotować coś chińskiego. Rzuciłam się czym prędzej na książkę kucharską z azjatyckimi potrawami i przewertowałam strony. Od samego czytania przepisów i oglądania zdjęć ślinka mi już ciekła. Ostatecznie wybór padł na Zupę Syczuańską (jaka tak właściwie jest poprawna forma w polskiej pisowni: syczuańska czy seczuańska?) i Rostbef z paksoi (tudzież bok choy, jak kto woli). Ale zacznijmy  od zupki.


Składniki:
  • 4 suszone chińskie grzyby (namoczone, odsączone i pokrojone)
  • 45 g makaronu ryżowego
  • 1 l bulionu drobiowego
  • 175 g gotowanego, mielonego mięsa z kurczaka
  • 230 g pędów bambusa (mogą być z puszki lub słoiczka, odsączone i drobno pokrojone)
  • łyżeczka świeżo startego imbiru
  • łyżka skrobi kukurydzianej
  • 80 ml wody
  • jajko
  • łyżeczka keczupu pomidorowego
  • łyżka sosu sojowego
  • łyżka octu
  • 2 łyżeczki oleju sezamowego
  • dwie cebulki dymki, posiekane
Od razu przyznam się bez bicia, że zrobiłam małe odstępstwa. Suszonych grzybów nie posiadam, a nie chciało mi się lecieć do miasta, żeby odwiedzić sklepik u Chińczyka, więc zastąpiłam je grzybami Shiitake. Z tej samej przyczyny makaron ryżowy ustąpił miejsca makaronowi szklanemu, a kurczaka zamiast mielić pokroiłam w drobniutkie paseczki. Więcej grzechów nie pamiętam!


Makaron przygotowałam według opakowania, grzybki drobno posiekałam. Do gotującego się bulionu wrzucamy grzyby, kuraka, makaron, bambusa i imbir, niech się sobie pogotują na małym ogniu. W międzyczasie roztrzepujemy lekko jajo (ja roztrzepałam dość solidnie, nie wiem, może mnie poniosło...), a skrobię mieszamy z wodą. Dodajemy oba ustrojstwa do zupki cały czas ją mieszając (co by się farfocle nie porobiły) i zdejmujemy z ognia. Doprawiamy keczupem, sosem sojowym, octem, olejem sezamowym i dymką. Jak nam mało można dodać soli i pieprzu wedle upodobania. Podajemy ładnie przystrojone dymką.

Przyznam, że wyszła całkiem niezła. Maurycy zatwierdził i sięgnął po dokładkę.
- Muszę przyznać, że podobają mi się te twoje kulinarne eksperymenty - zawyrokował.
Uff, dobry początek zarówno dla Projektu, jak i dla Chińskiego Roku Węża ;)

wtorek, 12 lutego 2013

Co, po co i dlaczego, czyli SKĄD TEN POMYSŁ

Witajcie moi Drodzy!

Jak niektórym z Was wiadomo (a reszta, jak może się domyślać) łakomczuch ze mnie niesamowity. Zawsze lubiłam jeść, podjadać, gotować, piec, pichcić, degustować i tak bez końca. Kuchnie różnych krajów świata były dla mnie źródłem wielkiej inspiracji, fascynacji i ciekawości. Zarówno ja, jak i moja mama lubimy od czasu do czasu (ja właściwie nawet częściej) eksperymentować w kuchni, poznawać nowe smaki i kosztować lokalnych specjałów będąc za granicą. Szczególnie kuchnia azjatycka była dla mnie skarbnicą kulinarną, o której wiedzę chciałam odwiecznie zgłębiać. Czasem niestety było to trudne ze względu na ciężko dostępne, bądź szalenie drogie produkty.

Ponad rok temu przeprowadziłam się do Holandii i wtedy doznałam nagłego oświecenia. Otworzył się przede mną zupełnie nowy świat. Świat smakujący kąskami z Indonezji, Surinamu, Indii, Tajlandii, Chin, Japonii, Francji i wielu innych zakątków, z których smaku czasem nawet nie zdawałam sobie sprawy. Czasy kolonializmu oraz liczna imigracja zaowocowały w tym kraju cudownym miksem przeróżnych potraw oraz dużą dostępnością mniej i bardziej egzotycznych składników. Moje horyzonty kulinarne bardzo się poszerzyły, ale wciąż mi mało. 

Pewnego dnia doszłam do wniosku, że przecież ludzie na całym świecie codziennie jedzą. Każdy kraju ludzie ma jakieś swoje specjalności. Dlaczego nigdy wcześniej nie zastanawiałam się co na przykład jadają na śniadanie Kolumbijczycy? Co serwuje się podczas świątecznego obiadu w Namibii? Czym zajadają się dzieci w Wietnamie? Jak osładzają sobie życie mieszkańcy Uzbekistanu? 

Do większości z tym miejsc zapewne nie uda mi się nigdy dotrzeć (choć marzę o tym), ale w dobie internetu i międzynarodowego handlu (również artykułami spożywczymi) czemu by nie poszukać informacji i spróbować przygotować owe dania w domu?! Tak zrodził się mój projekt "Świat na talerzu", któremu Maurycy z radością przyklasnął. Dzięki Bogu on też jest kulinarnie otwarty ;) 

Na tym blogu będę dzielić się z Wami moimi odkryciami i przemyśleniami na ich temat. Kucharzem profesjonalnym nie jestem, więc nie zawsze mi wszystko wychodzi i rzadko kiedy prezentuje się tak, jak bym sobie tego życzyła. Nie mniej jednak zapraszam Was do naszej kulinarnej przygody po 193 państwach świata (Watykanu nie wliczyłam :P)

Justine